Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

— A „Wawel?“ — dodał Zaucha ze znaczącym uśmiechem.
Piotrowski zaczerwienił się trochę i mrugnął filuluternie jednem okiem.
— Cóż „Wawel!“ — odpowiedział dwuznacznie. — „Wawel” jest świątynią, dokąd się chodzi czasem dla uspokojenia i pokrzepienia znużonych nerwów. Stąd jednak daleko do... niezdrowej bigoterji...
— O czem panowie mówicie? — wmieszała się do rozmowy pani Luta.
— O morfinie. Pan Zaucha pytał, czy jeszcze używam... Powiedziałem oczywiście, że nie...
Cień przebiegł po twarzy młodej kobiety.
— Nie „jeszcze”, ale znów! — rzekła smutno.
— No, takie czasy! To trudno! W każdym razie nie zażywam jeszcze kokainy. A cóż pan na przejście Hallera do bolszewików? Pójdzie na służbę do Lenina?
— To Haller z tą brygadą przeszedł na rosyjską stronę? — zdziwił się Zaucha. — Pierwsze słyszę! Pułkownik Haller? Pan to wie na pewno?
— Ja nigdy nie blaguję.
— No, jeśli to Haller, to znaczy, że w Austrji porządnie już trzeszczy! — kiwał głową. — Gotowo jeszcze z tego coś być.
Zaczęła się rozmowa polityczna. Piotrowski rozgadał się — i paplał. Wygadywał niesłychane historje. Ten człowiek, znany z niezwykłego sprytu w interesach, zupełnie nie orjentował się w polityce do tego stopnia, iż Zaucha podejrzewał, że go to wszystko nigdy nic nie obchodziło. Słuchał jednak — bo co miał robić? Raz, drugi czemuś zaprzeczył — i było jeszcze gorzej, bo Piotrowski dowodził sze-