Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

komuś z przechodzących rzucić machinalnie „pardon“, pokazało się, że były bezzębne. Wielka, ciężka głowa z całą swą wyszarzałą i zrujnowaną fasadą, zwisała, wsuwając się w szerokie barki, obciśnięte starą, popielatą marynarką.
A przecie w tej twarzy ni to starego aktora, ni to spodlałego, zidjociałego Napoleona, czaiła się jakaś myśl, skryta głęboko, zamaskowana, zimna, lecz pewna siebie, jak matematyczne oblicze. Ordynarna, bezwzględna zawziętość rysowała głębokie brózdy, ciągnące się od nozdrzy ku kącikom warg i ku małemu, naprzód wysuniętemu podbródkowi, zaś wszystko zamazane było czemś nieuchwytnem, jak ślina rozmazana po twarzy.
— Ten człowiek z pewnością wie, jak smakuje policzek — myślał Zaucha.
— Na kogo pan tak patrzy? — odezwał się stłumiony głos pana Piotrowskiego.
— Wie pan.. Czas dziwnych spotkań... Jakaś paskudna gęba przypomniała mi kogoś znajomego z Kijowa.
— I kogoż to?
— Pewnego urzędniczynę z któregoś z komitetów... Też emigrant był... Indywiduum szmatławe, trochę podejrzane, niby aktor, niby buchalter, czort wie... Jakiś czas kręcił się po Kijowie, błaznował, potem przepadł. Ach, pan go też znał! Przecie to on.
Nagle Zaucha urwał i zdziwiony niezmiernie spojrzał naprzód na pana Piotrowskiego, potem na jego żonę.
Dystyngowana, w gustownej, ciężkiej, ciemno-orzechowej sukni aksamitnej, z pięknemi brylantami w uszach, siedziała pełna godności, swobodnie roz-