Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/80

Ta strona została skorygowana.

Nie była to piękność olśniewająca, rzucająca się w oczy. Na pierwszy rzut oka można było panią Lutę określić jako piękną damę i nic więcej. Dopiero patrząc jej w oczy, widziało się, że rysy jej twarzy przepojone są przedziwną, promienną jasnością i że twarz ta jest, jak natchnione słowo. Piękność ta była wykładnikiem jakiejś anielskiej tajemnicy.
Agnes? To kruk, wrona czy kawka, tak, moskiewska kawka. Głupia aktorzyca, źle wychowana, nieprzyjemna. I naturalnie, zazdrosna o piękność, nieżyczliwa.
Ale co się stało z Piotrowskim? Dawniej imponował swą helleńską pogodą, spokojem i siłą — bo ten wypieszczony napozór panek był niezmiernie silny, energiczny i uparty, mimo swego nałogu. Bywał tak miłym, czarującym, kobieco miękkim a serdecznym, jak nikt; wszystko zawsze mu się udawało, największe trudności pokonywał od niechcenia, poprostu — panował nad życiem. Zaś dziś Zaucha nie mógł się obronić wrażeniu, że z Piotrowskiego zaczynają wychodzić jakieś kanty. Coś kłamał, kręcił się, kogoś się bał. Czemuż siedział tyłem odwrócony do sali?... I pani Luta w tym kapeluszu, z pod którego, gdy głowę pochyliła nad talerzem, twarzy jej widać nie było... A to porozumiewanie się oczami...
Przed parterowem oknem migały sylwetki przechodniów. Jakiś wysoki, czarny cień stanął i przycisnąwszy prawie twarz do okna, patrzył przez chwilę w głąb sali.
Kogo szukał? Kto to?
Czy może Szymkiewicz?