czących płomieniach swych zwątpień i odradzający się z popiołów, mógł służyć jako żywy komentarz legendy o Feniksie. Jego twórczość i nauka była nieustającą walką. Zakochany w wielkości i potędze, we wspaniałości gestu tytanów rzeźby, wytknął sobie cel daleki, prawie niemożliwy do osiągnięcia, a ku któremu szedł przez same klęski. Tworzył, aby zburzyć i znowu tworzyć. Niewielu wiedziało, że niszcząc swój jakiś utwór, równocześnie całe światy burzył w sobie. Powszechnie uważano go za utalentowanego niedołęgę, nie mogącego się wypowiedzieć, gdy w rzeczywistości te niezliczone upadki jego były potykaniem się na drodze ku gwiazdom.
W pamięci Zauchy utkwiło szczególnie pewne popołudnie jesienne w pracowni Popiołki. Dzień chylił się ku końcowi, na dworze była jeszcze zimna, jesienna światłość, ale w pracowni zaczynało się zmierzchać. Na środku, wśród obłożonych brudnemi, mokremi szmatami grup niewykończonych i portretów, podobnych do beztwarzych widm, rozwaliła się, rozciągnęła jakaś grupa, splątana we wściekłym uścisku, prężąca chude ręce i nogi, szarpiąca się w konwulsji walki. Ulepione z gliny, żółte, potworne ciała wszystkiemi członkami wgryzły się w siebie, dysząc nieubłaganą nienawiścią.
Koło grupy, w kalesonach tylko i rozchełstanej na szerokich piersiach brudnej koszuli, z gliną i gipsem w czarnych włosach, stał ogromny, zadumany Popiołka. Zeskrobując nożem z brudnych, gołych po łokcie rąk zaschłą glinę, wzrokiem przerażonym i zdziwionym patrzył na straszliwie zmagające się cienie, nad których ruchem pracował przez kilka miesięcy.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.