Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

— Dobre jest! — chwalił Zaucha.
— G....! — zirytował się rzeźbiarz. — Chciałem zrobić tytanów, a to dwóch gryzących się mularzy z Krowodrzy!
Rzucił nóż i, trąc dłonią głowę, chodził nerwowo po pracowni.
— Zaucha! — zwrócił ku niemu swe wielkie, czarne, aksamitne oczy. — Cały dzień nic nie jadłem. Ja będę miał pieniądze, będę, nie bójcie się, oddam wam! Coraz gorsze stawały się jego oczy, coraz dziksze. Upokorzona duma krzyczała z nich, groziła.
— Tu niedaleko jest taki sklepik, rozumiecie, sklepik taki! Ten głupi żyd już mi nie chce dawać na bórg. Idźcie do niego, kupcie trochę węgla, ze trzy serdelki, bułek parę i szporta, jednego szporta!
A potem w żelaznym piecyku rozpalił ogień, na długi drut nabił serdelka, kucnąwszy przed piecem, piekł go na ogniu i kawałami gryzł, tłuszczem skwierczący, prosto z druta. Wyglądał, jak dziki człowiek jak ludożerca, obgryzający kość.
— A tych „gadów“ trzeba będzie znowu rozbić! — wskazał głową w kierunku grupy.
— Bójcie się Boga, Popiołka, tyle miesięcy pracy! — zląkł się Zaucha.
— Niema co. Jak trzeba, to trzeba. Nie odrazu Kraków zbudowano. Trza westchnąć do Pana Boga o cierpliwość i pokornie pracować dalej. Tylko że jeść niema co.
— A możebyście wy, do cholery ciężkiej, spróbowali raz co zarobić! Kamieniarze zwierzynieccy zarabiają lepiej od was na głupich biustach lub gołych odlewach. Wyrżnijcie, bodaj anonimowo, parę