Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

uważnej pozie. Huk bębna milknie i od strony rynku, z odległości dobrych kilkuset kroków leci donośne, jak dźwięk trąbki: Poda-je się du pu-blicznej wiadumości!
Co się podaje, nie zawsze zgadnąć można, bo w tej chwili, jak na złość, albo się wicher zerwie, albo pies zacznie szczekać, albo wozy z góry nadjadą. Więc sąsiedzi klną policjanta, ale przecież wieść idzie dalej z ust do ust, jak hasło: Podatek gruntowy! Asenterunek! Asekuracyjo! Licytacyjo na drzewo! Cukier w składnicy! Padnie kilka uwag, poczem ludzie wracają do roboty.
Od czasu do czasu zjawi się na gościńcu kilka bab zakutanych, lub silne, twarde, krzepkie figury chłopów. Ale chłopami Zagórski się nie interesuje. Jego świat kończy się u ostatnich domów miasteczka, to, co jest dalej, to już świat zupełnie inny, nieznany, obcy, rządzący się innemi prawami, niemal rasowo odmienny.
Idzie z miasta do domu pan leśniczy w zielonkowatym mundurze leśników niemieckich, w kapeluszu zielonym, z kitką z tyłu, na grzbiecie dźwiga wypchany plecak. Spotkał się z wracającym do miasta z patrolu policjantem. Policjant ubrany jest doskonale, ciepło, zgrabnie, na mocnej głowie ma płaską czapkę z białym orzełkiem, na ramieniu krótki karabin z bagnetem. Widać jego kańciastą, ogoloną, czerwoną z zimna twarz. Leśniczy częstuje policjanta papierosem.
A oto sensacja:
Ni stąd ni zowąd zjawił się na gościńcu rzeźnik, młody chłopak, napół po wojskowemu ubrany, z nożami rzeźnickiemi, wetkniętemi za skórzane sztylpy.