tosnym, nieubłaganym? I co to może być za życie w ciężkiej, twardej pracy tylko i właściwie w pierwotnem obcowaniu z surowemi, zupełnie jeszcze nieujętemi w karby techniki, żywiołami.
A jednak kwestja została nierostrzygnięta! — powiedział sobie Zagórski. — On się tej ziemi wyrzekał, lecz dziewczyna za nią płakała. Po czyjej stronie słuszność?
Nagłe uczucie głodu przerwało mu te rozmyślania. Wyszedł na drogę i stał przez dłuższą chwilę, patrząc, czy wóz jaki nie jedzie. Wysypany śniegiem gościniec, choć niemal grzał swym różowym blaskiem, był pusty i cichy. Tuż nad ziemią przelewały się fale światła, lekko nasycone delikatnemi barwami, złotawe, różowe, srebrno-niebieskie, brylantowe. Fala leciała za falą, jak jasne, różnobarwnemi blaskami świecące akordy szczęśliwej muzyki. Góry białe skrzyły się w słońcu, mieniąc się miękkimi, świetlistymi odcieniami. Świat był niesłychanie promienisty, powietrze przeczyste, upajające, uśmiech słońca boski, cisza pogodna, łaskawa i kojąca.
— Nareszcie! — westchnął z ulgą Zagórski.
Daleko przed nim pojawił się na gościńcu dziwny, czarno-żółty potwór. Potwór pędził ku stacji szybko i w krótkim czasie zmienił się w rwącego cwałem czarnego konia, za którym pojawił się woźnica w żółtym płaszczu.
— Sanki! — mruczał Zagórski. To dobrze. Nie będzie trzęsło. Ale kto to jedzie? Oj, szkapa Dudy... I Janek Duda!
Woźnica stał w sankach i słychać było, jak poganiał konia głosem, wreszcie z brawurą zajechał Zagórskiemu pod bok tak zręcznie, że sanki stanęły
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.