Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poco to udawać, kiedy on rachować nie umie! — wykrzyknął. — Żyd mu wyliczy: To tyle, tamto tyle, chłop kiwa głową, udaje że rozumie, a Żyd go przecież oszuka. Ja nie kradnę, za stary jestem, czysty muszę na sąd boski iść...
— Jakże się panu powodzi? — zmienił Zagórski temat.
— Sam pan widzi. Pusto. Żywej duszy niema, a drożyzna coraz większa i konkurencja dokucza.
— No, przynajmniej w jarmark pan zarobi...
— W jarmark? — zaśpiewał stary. — Albo to pan nie wie, jacy tu ludzie są? W ostatni jarmark przyszła podwyżka cen na spirytus, w sam jarmark. Ja nic o tem nie wiedziałem, sprzedawałem po starej cenie. Widzę — strasznie u mnie spirytus kupują — i Huppertowa bierze i burmistrz i Rogacz i Blumenfeld — cała konkurencja. Dopiero po jarmarku się dowiedziałem. Nietylko, że mnie nie ostrzegli — sąsiedzi! — ale jeszcze po niższej cenie spirytus u mnie wykupili, a po wyższej sami sprzedawali! Tak ja, panie filologu, w ten jarmark zarobiłem!
— Albo, proszę pana filologa, naprzykład takie podstępy: Wszyscy zdawna wiedzą, że wesela chłopskie zawsze do Wykupa zajeżdżały. A Rogacz mi wesela odmawia. Tam u niego, za tem przepierzeniem miejsca nawet niema, nie szkodzi, byle tylko odmówić. A onemu, panie filologu, nawet wódki sprzedawać nie wolno, koncesji niema.
— Zróbcie doniesienie!
— Nic nie pomoże! Sam pan doktór u niego był na inspekcji i zakazał mu szynkowania wódki przy jatce, że to wbrew przepisom, to wyleciał za do-