gnać. Z czerwonemi twarzami i zamglonemi oczami wyszły panie ze dworu, trochę niepewnym krokiem pośpieszyli za niemi panowie Taszyccy, Bruczkiewicz ciężko osunął się na fotel i zrobiwszy zamyśloną minę, usnął, zaś reszta wytoczyła się hurmą na ulicę, zmierzając teraz ku Pudłowiczom, potem do radcusia, następnie oczywiście do kolatora Józefowicza.
— A wszędzie wiśniówka, świnia i tort! — narzekał Zagórski.
— Chodź do domu, dam ci barszczu i bigosu! — kusiła pani Zagórska męża, któremu się już z czupryny kurzyło, dosłownie, bo Zagórski, rozgrzany, zdjął czapkę i teraz para biła mu z głowy na zimnem powietrzu.
Ale Zagórski wyrwał się żonie i poszedł wraz z innymi do starego Józefowicza.
∗ ∗
∗ |
Skubiąc trochę niecierpliwie lewy wąs, z gotowem do pisania piórem w prawej ręce, doktor siedział pochylony nad biurkiem i wpatrzony uporczywie a badawczo w Zagórskiego, słuchał, co mu filolog opowiadał o swych wrażeniach świątecznych. Nieuprzejma poza doktora, najwyraźniej akcentująca chęć pisania, jego milczenie, niecierpliwy ruch lewej ręki, wszystko to nie było bynajmniej zachęcające, a jednak Zagórski nie czuł się bynajmniej speszony i nie śpieszył do wyjścia. W słonecznym, obszernym pokoju znajdowało się coś, co rzucało