Czasami, niewiadomo skąd, mignął w powietrzu drobny, złoto-srebrny pyłek, zaświecił czarownym blaskiem na tle błękitnego nieba i znikł, jakby się w tym błękicie roztopił.
— Leć, Czarny Orle, dobry Czarny Orle! Leć! —
Zagórski ujrzał wieże kościołów, samotne ruiny zamku na górze, w gęstwinie bezlistnych drzew swój wysoki, czarny modrzew przed domem, białe miasteczko na równinie, a za niem trzy smukłe topole. Po chwili zaś uczuł dobrze sobie znany zapach dymu z wysuszonego brzozowego drzewa i ujrzał targowisko pełne czarnych, gestykulujących figur, i ciężkie, białe wieprze, i biegające niespokojnie warchlaki i długi rząd czerwonych lub łaciatych, zrezygnowanych krów, a po prawej stronie obozowisko fur i wśród nich skłębione dymy ognisk, oraz ludzi, grzejących ręce nad czerwonemi płomykami.
Wjechali w sam środek ciżby.
— Hej! — z głębi potężnych płuc wołał woźnica.
— Heej! — odpowiedziało mu wielkie echo, a w niem, jak w jednym ogromnym akordzie, słychać było zmieszany gwar głosów ludzkich, rżenie koni, ryk krów, kwik nierogacizny, gęganie przerażonych gęsi i śmiechy i klątwy — w jednym wielkim akordzie całe miasteczko.
∗ ∗
∗ |
Zagórski przeszedł cicho przez sypialnię i stanął w progu tak zwanego „salonu“.
Pokój ten miał niby pozory salonu, w gruncie rzeczy jednak służył Zagórskiemu za pracownię,