Czas mijał.
Zagórski żył spokojnie, pracował wytrwale.
Budził się wcześnie, przed świtem — ale nie wstawał, lecz leżąc w ciepłem łóżku, trochę myślał, trochę drzemał a często przyglądał się narodzinom nowego dnia. Lubił patrzeć, jak ciemny szafir blednie i jak świt, jaśniejszy już od zahaftowanych ornamentów firanek, pojawia się w nich w postaci blado niebieskich, różnokształtnych gwiazdek. Po natężeniu światła poznawał, jaka jest pogoda. Czasem te gwiazdki jasne w oknach, powoli jak gdyby gasły — co znaczyło, że dzień jest słotny lub bardzo chmurny — czasem stawały się białe, wesołe — po czem Zagórski zgadywał, iż spadł świeży śnieg, kiedyindziej zaś nabrzmiewały zwolna złotem, zrazu czerwonem, potem coraz jaśniejszem — i wtedy łatwo było zrozumieć, że to wjeżdża przeczyste, promieniste słońce na wypogodzone, błękitne niebo. Nie było dnia, któregoby Zagórski nie witał z cichem rozrzewnieniem i wdzięcznością, a choć zdawało mu się, że zna je wszystkie, po dokładniejszem przyjrzeniu się przyznawał, że każdy jest nowy i każdy śpiewa swą własną piosenkę.