biały kotek. Na kanapie, zwinięty w kółko, drzemał sobie w plamie słonecznej żółty jamnik. Zajęte zabawą dzieci nie zauważyły wejścia ojca. Coś tam sobie wciąż, siedząc na ziemi, półgłosem wykładały i maleńkiemi rączkami przerabiały po swojemu i stosownie do swoich planów szczątki przedmiotów, nieodganionych już kształtów i przeznaczenia.
Zagórski stał cicho, przyglądając się dziewczynkom z rozrzewnieniem. W domu było słonecznie, cicho, ciepło, a z niedalekiej kuchni zalatywał smakowity aromat jabłkowej zupy.
Wtem żółty jamnik warknął, zbudził się, skoczył z kanapy i z głośnem szczekaniem rzucił się ku Zagórskiemu.
— Jak się pan ma, panie Guzik! — przywitał go Zagórski. — A, jeść panu dają, emeryturę wypłacają, co? Jak się macie, dziewusie! Cóż to, Basiu? Basieńko!
Mała szatyneczka stała chwilę nieruchoma, jak słup, patrząc na ojca szeroko otwartemi ciemnemi oczyma, a potem zatupała nóżkami, zatrzepotała rączkami i piszcząc głośno, zaczęła uciekać. Widząc to blondyneczka, która również wstała i stała tak w dziecinnem oszołomieniu, rozpłakała się głośno.
— Aj, wy cymbały, cymbały! — zawołał ojciec. — Basiuniu, to ty przed ojcem uciekasz? To takie kochanie? Elżuńciu, nie becz, ojciec przywiózł doskonałe papu, cizio, cizio, nie bój się!
Uspakajał dzieci a jednocześnie myślał:
— Zawsze to samo przeczulenie, ta sama nadmierna wrażliwość. Oj, nie będzie wam z tem, dzieci, na świecie dobrze, nie!
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.