— A od czegóż byliście tu w swym klasztorze wy, księża, duchowieństwo?
— Byliśmy bezsilni...
Tegoż dnia przypadkiem zebrało się na plebanji wieczorem kilku panów. Więc był Ruszkiewicz, łypiący nerwowo po ludziach zdziwionemi, wystraszonemi oczami, był Pudłowicz, Zagórski, jak zwykle wikary i Bruczkiewicz. Gościnny i towarzyski dziekan wygrzebał z kredensu butelczynę wódki i wydębił u gospodyni zakąskę. Siedziano i zabawiano się w kancelarji proboszcza przy niewielkim stoliku, omijając starannie potężne, urzędowe biurko i szafy, pełne pięknie w skórę oprawnych, złoceniami błyskających dzieł teologicznych, poważnych miesięczników i innych uczonych mumij.
Ponieważ nie grano w karty, chwycono się innego, niemniej morderczego zajęcia: Rozmawiano o polityce. Zagórski, wolny od tego przykrego zboczenia, siedział cicho na miękim fotelu i z przyzwyczajenia przyglądał się ludziom, zwłaszcza nieodgadnionemu dotychczas Ruszkiewiczowi.
Ruszkiewicz miał głowę dosłownie srokatą, to znaczy, w białe i czarne płatki; srokate było również ubranie i to Zagórskiego uderzyło.
— Ten człowiek, dziś kapitalista, jest przecie z zawodu krawcem — rozważał. — Ma z pewnością poczucie kolorów i wie, dlaczego wybrał ten materjał, a nie inny. Chce mieć ubranie dobre, ale nie rzucające się w oczy. Mimicry. Zatem on się czegoś boi, czyli — nie ma czystego sumienia.
Nagle ktoś wspomniał 46-ty rok.
— Czy to dziś możliwe?
Zagórski zauważył, że Ruszkiewicz drgnął.
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.