Znowu Antoś Szczygieł.
Zbuntowany, zły, może trochę podniecony. Zdaje się — coś pił. Włosy zjeżone, w nieporządku, oczy podkrążone, świecące, usta wygięte w łuk pogardy.
— Co takiego?
— Ach, nędza, zwykła nędza! Takie moje życie, robotnikiem jestem... Wiadoma rzecz. Ale trudno wytrzymać...
— Nie masz roboty?
— Roboty zawsze mam po uszy... Człowiek haruje od rana do nocy... Wiem, dostaliśmy Polskę bez skóry i ciała, pracować trzeba... Z niczego nic nie będzie... Więc pracuję — nie osiem godzin dziennie — szesnaście! A wyżyć nie mogę. Nic z tej pracy nie mam. Któż ma zysk z tych moich drugich ośmiu godzin? Bo ja, żebym nie wiem jak pracował, zawsze mam to samo... Żebym dwadzieścia cztery godziny na dobę pracował, nigdy więcej nie zarobię... Myślę: drożyzna jest, trzeba poharować trochę, będę robił dwa razy tyle, co inni — a jednocześnie oszczędzał — a tu wszystko naraz o sto