z nas, który od czasu Wielkiej Wojny i po tem miał choć przez pół godziny karabin w ręku, był poprostu skazany na śmierć. Ofiarowaliśmy się, ofiara została przyjęta, spełnić się musi. I spełnia się: na tobie, na mnie. A wraz z nami giną też nasze żony i dzieci. Jest im źle, są nieszczęśliwe, są biedne. Nie mamy im co dać.
— Nie widzę, ażeby tak wszyscy musieli cierpieć! — potrząsnął głową Antoś. — Szynkarz jakoś wychodzi na swoje, nauczyciel też, chłopu źle się nie dzieje, panu na majątku też nie... Stać ich na konie cugowe i samochody, ale my! Brat Zagórski nie uwierzy, ja koszul całych nawet nie mam. To, co przywiozłem, już się zdarło, a nowego nie mam za co kupić.
Zagórski roześmiał się głośno.
— Oj, Antoś, Antoś! A myślisz, że u mnie inaczej? Też w strzępach chodzę! Ale poczekaj trochę, wytrzymaj! Przecież ty zginąć nie możesz; ludzi ubierasz, a ludzie muszą w czemś chodzić, nie będą chyba chodzili nago. Ile to ubrań uszyjesz!
Ten argument podziałał; Antoś uspokoił się trochę.
— Brat ma słuszność! — rzekł po chwili. — Ale dlaczego ludzie tak sobie dokuczają, dlaczego są tacy źli?
Zagórski westchnął.
— Sam powiedziałeś: Nie umieją kochać! A dodopóki się tego nie nauczą, dobrze im nie będzie, choćby się im Bóg wie jak świetnie powodziło.
∗ ∗
∗ |