kowa miejsca sobie znaleźć nie mogła. Nie, nie, pani Zagórska oszukać się nie da! Ona wie!
Szuka dalej.
— Gdzie ty wciąż łazisz? — denerwuje się mąż, widząc, że dzieci nie dostają w porę podwieczorku, że są przeważnie same, że się nikt niemi nie zajmuje.
— Nie wolno mi? — odpowiada hardo pani Zagórska.
Jest znowu u pani Pudłowiczowej.
Tu chyba powinnaby już znaleźć to, czego szuka. Byt jest tu zapewniony, kłopotów materjalnych niema. Pudłowicz idzie żonie we wszystkiem na rękę, stara się jej dogodzić, tańczy koło niej... Pani Pudłowiczowa jest też ze wszystkiego zadowolona, ale ten głos, płaczliwy, skarżący się, wciąż nabrzmiały zniecierpliwieniem i bliski wybuchu, te wilgotne, bursztynowe oczy, tak łatwo napełniające się ni ztąd ni zowąd łzami lub przesłaniające się mgłą...
Och, nie tu!
Więc pani Zagórska idzie do pani Szczygłowej, żony ulubionego mężowi Antosia... Skromni ludzie w małej izdebce... W oknach, za czysto umytemi szybami, pięknie kwitnące kwiaty... Może przecie w cichym, małym domku gulońskim, w zacisznej uliczce... Aha! Cóż za pomyłka! Na twarzy męża ceglaste wypieki znużenia, w oczach żółte ogniki złości, usta pełne cierpkich słów — a żona nie wiedząca już, czem właściwie jest, poco to wszystko, za co, to wzdychająca, to patrząca daleko przed siebie, jakby tam w próżni widziała istotnie jakieś gdzieś, jakiś drugi brzeg czy wyspę spokoju i ciszy.
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.