Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

czy to światło gwiazd czy wewnętrzne światło roztęsknionej duszy?
Więc i to biedactwo, zdawałoby się, zamurowane w swym kącie, do kaleki przykute, nie chce żyć tem, co mu szary dzień daje, lecz wciąż jeszcze szuka i czeka?
Ciemno się robi.
Gościńcem idzie kilku młodych ludzi. Ledwo ich widać. Jeden z nich przygrywa na ustnej harmonijce, gra bardzo pięknie, czysto, dźwięcznie. Metaliczne akordy zbliżają się, rosną, nabrzmiewają coraz bardziej, znów zaczynają słabnąć. Niby bąk grający przeleciał gościńcem koło domów i przepadł w ciemnościach.
Ta muzyka zbudziła inną. Odezwały się brzęczące, drażniące tony mandoliny. To Salcia grała, siedząc przy oknie w swym pokoiku, patrząc w gwiazdy i rozmyślając, kiedy przyjdą z Ameryki obiecane przez wuja dolary, co sobie za nie sprawi, czy Duwcio się z nią ożeni i czy tego roku będzie mogła zarobić na czereśniach tyle, co zeszłego...
Więc jednak nawet Salcia!
Nikt, nikt nie żyje w białem miasteczku tem, co ono daje, tą nędzną, gorzką jałmużną życia. Wyjąwszy napół cywilizowane gulonki, wszystkie kobiety w miasteczku aż chore są z tęsknoty do świata.
— Czy ty rozumiesz, co to znaczy? — tłumaczyła mężowi, kiedy rozmawiali po kolacji. — My powoli giniemy, więdniemy, usychamy w ofierze, pozbawionej wszelkiej wartości... Bo z tego, że ja się tu marnuję, nie masz przecie nic ani ty, ani dzieci, ani miasteczko... I pomyśl, że takich kobiet, jak ja, jest w tem miasteczku kilkadziesiąt, a takich