miasteczek kilka tysięcy... Mówisz o pięknych nocach wiosennych, a nie myślisz o niezliczonych sercach kobiecych w nieutulonej tęsknocie płaczących w te wiosenne noce...
— I do czegóż tęsknicie? Czego wam trzeba.
Nani Zagórskiej nos poczerwieniał.
— Odrobinki! — odpowiedziała, sięgając po chusteczkę do nosa.
— No?
— Ot — życia!
∗ ∗
∗ |
Pewnego wieczoru Zagórski wstąpił do Pudłowiczów.
Mimo że byli już po kolacji, poczęstowali go, jak zawsze gościnnie wódką, resztkami pieczeni na zimno, wreszcie Pudłowicz przyniósł ze śpiżarni kilka butelek porteru.
O, dziwo! nie prosił do salonu, lecz bawił gościa w jadalni, za co mu Zagórski był szczerze wdzięczny, ponieważ było tu znacznie więcej powietrza i znacznie wygodniej.
Pan dyrektor, w kurtce myśliwskiej i w butach z cholewami, nie przybierał dziś salonowych póz, nie starał się być światowcem. Był sobą. Jego orzechowe oczy złagodniały i lśniły wilgotnym połyskiem. Bardzo czarna, nadzwyczaj czarna, gęsta broda nie mogła swemi zaroślami zasłonić miłego, jasnego uśmiechu. Tylko ruchy dyrektora, powolne i opanowane, nie straciły nic ze zwykłej sobie powagi i dostojeństwa.