Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.

pięć lat — djabelnie czarna broda, jak u Mefista, nigdy nie siwieje! To-ci zdrowie!
— Trzydzieści lat?
— Trzydzieści lat, proszę pana. I ot, zdarzyło mi się, otrzymałem pewną sukcesję — trochę pieniędzy, papierów wartościowych — a my żyjemy oszczędnie — dochody mamy wcale ładne, bo i żona uczy — no więc — wniosłem do gminy podanie o sprzedanie mi półtora morga ziemi pod dom. Wybrałem sobie bardzo ładne miejsce — jak się wjeżdża do miasta, po prawej ręce, tam na pastwisku, jest taki wzgóreczek — pół morga poszłoby pod dom i zabudowania, reszta — na ogród. Jeśli pan chce, pójdziemy jutro obejrzeć. Świetne miejsce! I proszę pana — dziś ta sprawa była na radzie gminnej — i uchwalono tę parcelę mi sprzedać! Więc to wielki dzień — bo mam już gdzie dom zbudować.
— A to się serdecznie cieszę! — wykrzyknął Zagórski.
— Mój złoty panie! Plac pod dom! — klasnęła w dłonie pani Pudłowiczowa. — Czy pan to rozumie? Własny dom, ogród, konika będziemy mieli!
— Ale to straszny koszt — budować dzisiaj!
— Rozumie się! — zgodził się Pudłowicz. — Ale jakoś to będzie. Trzeba rozumieć: Powoli zwiezie się kamień na fundamenty, potem drzewo — i tak powoli... Niejednego trzeba się będzie wyrzec, ale tu — jakby jakiś wydatek był — mrugniemy z żoną na siebie: Kocino — pamiętaj — dom!
— Naturalnie, ja wszystko oddam! — zgodziła się z radością pani Pudłowiczowa.