— Wyrzuciły mnie baby! Mówią, że im przeszkadzam.
— A co się stało?
— Ano, panie koniecznie chciały wieprzka na wypas. Ja się na nierogaciźnie nie znam, ale jak mnie zaczęły gnębić, wyszedłem raz na jarmark, spotkałem znajomego chłopa, poradził mi, kupiłem: tanio! Przyprowadziłem do haupy, powiadają: Człowieku, coś ty zrobił, kupiłeś lochę, nie wiepszka, będzie z nią kłopot! A teraz — ona rodzi! Czworo już ma! Napijmy się na to szczęście. Grunt uchwalili, locha rodzi — cudny dzień, panie!
Od czasu do czasu latały sztafety: — Siedmioro, ośmioro, dziesięcioro!
Pan Pudłowicz promieniał.
— Takie szczęście! — powtarzał, chodząc nerwowo po pokoju.
Pani Pudłowiczowa wpadła na chwilę do pokoju.
— Strasznie się matka męczy! — zawołała. — Jest już jedenaścioro. Boże! Sześć tygodni podchować, za jedno prosię można wziąć paręset tysięcy! Ale matka aż mokra od potu! A te smarkacze, ledwo na świat wyjdą, już ssą.
Był to piękny, wesoły wieczór.
— Jak dobrzy są ludzie, gdy im Bóg ześle odrobinę powodzenia! — myślał Zagórski, wracając do domu.
Lecz po kilku dniach spotkał Pudłowicza ponurego, sztywnego.
— Co mu się stało? — myślał.
— Warchlaczki zdrowe? — zapytał.
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.