Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

czyste nabożeństwo, następnie znowu pochód przez całe miasto na błonie i tam pod figurą Matki Boskiej przemówienie do zgromadzonego ludu — pod gołem niebem — wygłosi:
Pan Franciszek Ruszkiewicz!
Postanowienie to zapadło jednogłośnie.
Było to do pewnego stopnia pochlebne. Nie ksiądz, nie dyrektor Pudłowicz, nie Zagórski, nie burmistrz (prawdę mówiąc, gdzie temu gulonowi do publicznych wystąpień, śmialiby się z niego!), krótko: nikt, tylko on, pan Franciszek Ruszkiewicz.
Ale dlaczego?
Czy dlatego, że ma najlepiej skrojony garnitur, że jest bogaty, że może pożyczyć miljon-dwa, że ma pensjonat i dworek? Czy tak go szanują? Czy go kochają? Czy może uważają go za polityka dzięki temu, że kiedyś ta gazetka, co to potem — e, dawne czasy, niema co wspominać! Choć pewnie i to — po części. Człowiek poważny, niezależny, swego czasu zajmujący się polityką... Naturalnie.
Z drugiej strony jednak — poco? Najlepiej przecie siedzieć cicho w kącie. Ma się tylu krewnych, tylu ubogich krewnych — poco się im pokazywać, poco się przed nimi popisywać, chwalić: — Oto jestem ja, Franek Ruszkiewicz, wielki człowiek, przemawiam do was z pod figury, jak jaki poseł, agitator albo polityk — a oni potem przyjdą, zaczną się łasić, pochlebiać, skomleć, żebrać, prosić dla dzieci niby... Dasz dla tych dzieci a drań pójdzie prosto do szynku, przepije i jeszcze cię za twoje pieniądze obmówi. Nie daruje!
Ach, gdyby jaka ochronka dla dzieci! Dałoby się na ochronkę, dało, a potem: — Chcesz dla