Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

dziecka? Czekaj, ja tu mam lepszą rzecz: Mogę ci dla dziecka miejsce w ochronce wyrobić. I już! A oni nic nie rozumieją, ciągle im Sokół w głowie.
Będzie mówił ze stopni figury do ludu na błoniu... Dziatwa szkolna, rada miejska w czarnych tużurkach, inteligencja, Sokół ze sztandarem — a nad wszystkimi on, pan Franciszek Ruszkiewicz, swego czasu terminator krawiecki...
— Chociaż właściwie lepiej byłoby nie mówić. Niechby ksiądz.
Poszedł do dziekana.
— Ksiądz dwa razy kazania nie mówi! — odpowiedział, śmiejąc się, dziekan.
— To możeby dyrektor Pudłowicz?
— A jakby tak ksiądz dziekan poprosił Zagórskiego? Mnie nie wypada. Księdza dziekana on bardzo lubi, da się namówić... Przytem on ma zawsze pełną gębę tej państwowości polskiej, niechże sobie użyje.
— A dlaczego pan nie chce?
— Co ze mnie za orator! Nie umiem mówić publicznie. Parę słówby się tam jeszcze powiedziało, ale mowę kropić.
Zagórski odmówił.
— Do tutejszych ludzi powinien przemówić tutejszy.
— Pan już też jesteś tutejszy.
— Nie. Ludzie mnie jeszcze nie znają, nie mogą mieć do mnie zaufania, a co ważniejsze: Ja ich nie znam, nie wiedziałbym, w jaki sposób trafić im do przekonania. Niech mówi Ruszkiewicz, tak będzie najlepiej.