Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.

Ruszkiewicz odczuł odmowę Zagórskiego jako osobistą obrazę.
— On nie chce mówić, bo myśli, że się zasypię! — rzekł do dziekana. — Myli się bardzo!
— Niewątpliwie!
— Ale ja mu tego nie zapomnę. Zresztą...
Tu Ruszkiewicz urwał w porę, bo pomyślał, że może być deszcz i przemówienia wogóle nie będzie.
Niestety, deszczu w dzień Trzeciego Maja nie było. Chwilami dmuchał chłodny wiaterek, niebo obsiadło parę zasępionych chmur, naogół jednak poranek nie przedstawiał nic do życzenia.
Od wczesnego ranka ze wszystkich stron schodziły się szkoły ze wsi okolicznych. Mnóstwo świątecznie ubranych dzieci w białych lub kolorowych sukienkach, z chorągiewkami w rączkach, z odznakami na piersiach. Bosych nie było, ale przecie bardzo wiele tego drobiazgu szło w niezgrabnych trzewikach, wdzianych na bose nogi, a ubranka naogół były biedne. Przyglądając się tej dziatwie, Zagórski z bólem serca powiedział sobie, iż ona nie jest szczęśliwa. Mało było radości na twarzyczkach dzieci, mało było uśmiechu w oczach, swobody w ruchach. Poganiane przez nauczycieli i nauczycielki dzieci cienkiemi, zdyszanemi głosikami śpiewały pieśni patrjotyczne, idąc z drobnym, rozgłośnym tupotem nakształt stada owiec. Mnóstwo tego było nieprzejrzane.
Wzruszenie ogarnęło Zagórskiego na widok tej masy dzieci, w szeregach, śpiewających piosenki, a poganianych przez nauczycieli i nauczycielki. To wszystko szło ze wsi i wiosek, nieraz zapadłych, w ja-