rach czy wąwozach górskich ukrytych, gdzie nauczyciel, nieraz samotny, chory z tęsknoty do świata, lub też zdziczały już samotnik, z niesłychanym trudem z napół oberwanych dzikusów robił powoli malutkich ludzi, Polaków i Polki, i uczył ich pieśni i mowy i ogromnej, zasadniczej wiedzy czytania. Z jarów i wąwozów, z gór i dolin całą maluśką Polskę wyprowadzono na słońce.
W rynku na kilku domach powiewały flagi w kolorach narodowych, ale oczywiście zszytych odwrotnie, w oknach mieszkań inteligencji i w paru sklepach katolickich widniały nalepki. Pod szkołą, gdzie już czekał karny bataljon dzieci Pudłowicza, nauczycielami i nauczycielkami, jak żandarmami obstawiony, krył się nieśmiało za pniem starej lipy amarantowy sztandar sokoli, pięknie srebrem haftowany i z olbrzymim posrebrzanym sokołem na drzewcu. Sztandar dzierżył z godnością amerykanin, pan Przypiórski, wystrojony w czarny tużurek, z którego wysterczała jego mała, różowa główka z jasnem pierzem, powiewającem za najlżejszym podmuchem wiatru; rzekłbyś, głowa lada chwila frunie i siądzie — może na kasztanie, może na dachu ratusza, może na płocie.
Zagórski spojrzał w twarz swoim sokołom. Sokolego było w nich niewiele. Gorzej. Miny mieli niewyraźne.
— Dlaczego? — spytał Zagórski.
— Śmieją się z nas. Mówią: Widzicie ptoka? Już się wylągł. A podczas wojny to siedział w dziurze.
Zagórski wzruszył ramionami. Rzecz była jasna:
Ci, co sami nie mogli nic zrobić, przeszkadzali tym, co robić chcieli.
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.