Wreszcie cały orszak ruszył ku kościołowi.
Cudnie przez cały czas brzmiały na chórze głosy dziecięce, a gdy wreszcie przebrzmiało majestatyczne „Boże coś Polskę“, ruszono na błonie, pod figurę Matki Boskiej, przystrojoną z powodu nabożeństw majowych, w kwiaty i wieńce, z powodu święta narodowego w biało-czerwone wstęgi.
Właściwie parady nie było żadnej, obchód był nadzwyczaj skromny. Tylko serca biły w ludziach żywiej, radośniej. Oczy mimowoli biegły w łąki, w góry, w ten stary, piękny kraj, sądząc może, że on w ten dzień wygląda weselej, jaśniej, niż zwykle, chcąc się jego radością nacieszyć. Bo konstytucja, to znaczy, że wszystko, co polskie, jest już rodzone, nietylko ludzie, lecz góry, pola, drzewa, rzeki, krzaczki, wszystko, co się w duszy polskiej mieści. Czuła to nawet mała Basia, którą Zagórski za rączkę prowadził; od czasu do czasu ciągnęła go za rękę i ojciec, spojrzawszy ku niej, widział w dole jej ciemne oczęta, rozpromienione i wniebowzięte. Wtedy przytulała się do niego.
Wreszcie naprzeciw figury ustawił się ze swym olbrzymim proporcem Sokół, niezbyt dziarski, ot, garść starych gratów, bardziej może szanujących się, niż szanowanych, dalej półkolem stanęły szkoły, kilku nastu strażaków, rado gminno, czyli miasto, inteligencja. Wszystko to zamarło, ucichło i wlepiło wyczekujący wzrok w pana Franka Ruszkiewicza.
On zaś stał i dumał.
Zdjęła go okropna trema.
Kiedyż to on do ludu mówił, kiedy? Jeszcze jako młodzik biedny, agitator, wołający, kary za
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.