krzywdę, zemsty za ucisk, sądu za wyzysk, niesprawiedliwy podział... Mówił, póki nie zrobił majątku, potem — przestał, bo o czem tu gadać — zdobył przecie, czego chciał. Więc przestał mówić, zapomniał, nauczył się milczeć, żyć dla siebie samego.
Wciągnięto go w pułapkę: zmuszono go do mówienia. Jeśli przemówienia nie wygłosi, jeśli się skompromituje, nazwą go głuptokiem; w grze jest dobre jego imię. Żeby on nie umiał mówić? Co to znaczy? Bogaty umie wszystko.
Program miał: Mówić o jedności, miłości, zgodzie. Z serca.
Więc nagłym ruchem zrzucił paltot — bo choć dzień był trochę chłodny, chciał się przecie tłumowi pokazać w swem najnowszem, świetnie skrojonem ubraniu — i skoczył na stopnie figury.
— Obywatele! Ja — stojąc przed wami, ja... Ja, którego wy wszyscy znacie... Ja, któremu w udziale przypadło w ten dzień uroczysty... Tedy jeśli ja, mówiąc do was...
O jakże ciężko mówić samolubowi, jakże mu trudno wydostać się z otaczających go ze wszech stron zasieków własnego „ja“!
Ruszkiewicz wije się na stopniach i drga, jak człowiek wbity na pal.
— Miłość, zgoda, braterstwo! — powtarza sobie.
Nic z tego sklecić nie może.
Aż wreszcie otworzyła się któraś z dawno zamkniętych klap. To trudno, teraz on będzie już mówił nie to, co chce, lecz to, czego się dawniej nauczył.
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.