Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.

I choć mu się włosy zjeżyły na głowie z przerażenia, chwytając się dawnych, teraz znów przychodzących na myśl frazesów, kropnął agitacyjną mowę socjalistyczną, wjechał na magnatów, posunął się tak daleko, że dawną Polskę z przed Trzeciego Maja określił, jako bałagan w porównaniu z Prusami i Rosją, „bo tam był porządek”, wpadł na nowy rząd, przestrzegł przed pańszczyzną i wreszcie, pominąwszy naród, rząd i sejm, wzniósł okrzyk na cześć ludu polskiego.
Słuchali wszyscy zdziwieni, zmieszani. Nie spodziewali się wprawdzie niczego, prócz odrobiny wody z malinowym sokiem, lecz w ten dzień im ta woda z sokiem była potrzebna; wymyślać, pomstować, to oni sami potrafią.
— Cóż powicie o ty mowie, burmistrzu? — spytał któryś, gdy wracano do miasta.
Burmistrz splunął i odwrócił się.
— Iiii, głuptok, psiokrew! — rzucił lekceważąco przez ramię. — Co on ta móg powiedzieć, krawiec, psiokrew!
Że to jednak był krewny burmistrza, więc ktoś zaczął bronić i wychwalać.
Ale Antoś Szczygieł, który stał niedaleko, mruknął:
— Najlepszy na nim był ancug![1] Prawdziwy zagraniczny materjał i od dobrego krawca.

∗                         ∗
  1. Ancug — z niemieckiego: Anzug — ubranie.