Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy-ż oni nie chcą kultury! To ludzie dzicy!
— Ha, trudno, i gnój na gościńcu do gminy należy, nie tylko róże! — jak mówi nasz burmistrz.
— Widać, robi się z pana prawdziwy gulon, skoro pan już dicta burmistrza cytuje!
— Gulon? Nie! — odpowiedział Zagórski z pewnem wahaniem — To tylko skutek pewnego przełomu, jaki się we mnie dokonał na wiosnę.
— Nie wiedziałem, że ulegasz jeszcze tak silnie wpływom wiosny — rzekła pani Zagórska. — Może się zakochałeś? Powiedz — w kim?
— Cóż to za przełom? — pytał dziekan zaciekawiony.
— Zima — to niewola, proszę państwa, a myśmy wyszli z niewoli — zmarznięci duchowo. Nasi poeci — nazwijmy ich wieszczami, bo to byli wieszcze — tak się z burzą zimową zmagali, że już im nic dla wiosny nie pozostało. Ich głos, to wichrowe wycie zimy. A otóż naraz przyszła wiosna. Chwyciła mnie za serce jej cudna piękność w naszym kraju. Rozwodzić się nad tem nie potrzebuję. Wszyscy ją znamy.
— No i co? — odezwała się pani Zagórska, widząc, że mąż jakoś się zaciął.
— Jestem bardzo wrażliwy na piękno — mówił Zagórski z pewnem zakłopotaniem. — Dusza — no, powiedzmy, dusza pogłębiła się jakoś we mnie czy rozszerzyła, świat stał mi się znacznie bliższym i zrozumialszym.
— Więc co pan zrozumiał? — pytał znów ksiądz.
Wszytko to! — pokazał Zagórski dłonią dokoła siebie — a także — że my zamało żyjemy — duchowo. I że stąd pochodzi wszystko złe.