Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.

— Naturalnie, to samo mówię! — zgodził się dziekan.
— Nie, księże dziekanie! — zaprzeczył Zagórski. — Ja nie myślę o tamtych, ja myślę — o nas.
— Jakto — o nas? A cóż my?
— Nasz jest grzech!
— Zupełnie cię, Józieczku, nie rozumiem! — zawołała pani Zagórska.
— Nasza duchowość jest zamało bojowa, zamało agresywna, za słaba, jałowa, nieraz — jeśli to można powiedzieć — machinalna. Więc na przykład: Chłopi się rżną nożami na weselach. Co na to ksiądz? Zabrania wielkich weselisk. A co trzeba zrobić? Pozwolić na wielkie wesela, ale sprawić, żeby się chłopi nożami nie rżnęli.
— Mam być żandarmem?
— Nie, ojcem duchowym.
Dziekan poczerwieniał.
Zaś Zagórski mówił dalej:
— Jeśli moje dzieci bawią się niegrzecznie, mogę je postawić do kąta — lepiej jednak będzie, jeśli je nauczę bawić się grzecznie. Chcemy żyć, jak za dawnych przedwojennych czasów — wygodnie. A czasy są powojenne, trudne i wymagają od nas siedmiokrotnego, dziesięciokrotnego wysiłku twórczego, przeogromnej miłości, miłości do upadłego, na śmierć i życie! A tej wielkiej miłości nie widzę. Nie może jej być bez ogromnej wiary, bez wielkiego ducha.
— Więc czego pan chce?
— Naprzód pokory, wejścia w siebie, uderzenia się w piersi i pozbycia się wszelkich słabości. Następnie — ofiarowania swego ja sprawie wspólnej,