— Widzi ksiądz dziekan! — zawołał. — Cała rzecz na tem polega, że my życia swego przeważnie nie widzimy w Polsce, lecz poza nią. Cóż się tedy dziwić, że naród do nas, jako do swych przywódców zaufania niema? I czem się różnimy od pierwszego lepszego samolubnego gulona? I w tem tkwi także rozdział między nami a nowymi ludźmi. Chcąc się stać nawskroś Polakami, twórczymi, kierującymi, musielibyśmy niejedno z siebie zeskrobać, niejedno wyrzucić, a zachować w sobie, ba, rozbudzić w sobie, ożywić tylko to, co mamy najlepszego. Oni sypią przed siebie nieraz na oślep z błędami, przywarami, bezwzględną brutalnością, ale Polakami nawskroś są wciąż, bo niczem innem być nie potrafią.
— A my co mamy robić?
— Jeśli nie chcemy być tymi polskimi ascetami, zażyć rumianku i położyć się do łóżka, jak mówią w jakiejś komedji.
— A może choćby jeszcze usiąść pod piecem i opowiadać dzieciom, jak to było dawniej? Też pożyteczna rzecz.
— No, nie bardzo jest się czem chwalić! — roześmiał się Zagórski.
Pani Zagórska poprosiła na podwieczorek.
∗ ∗
∗ |
Kiedy dziekan wyszedł od państwa Zagórskich, słońce zsuwało się już za ciemno szafirowe grzbiety gór.
Tuż przy kapliczce świętego Jana prowadziła około stodół droga w pole. Ksiądz, podrażniony tro-