Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.

Łatwo powiedzieć: pracować do upadłego. Na tak twardym gruncie nic nie wzejdzie.
Zastanowił się ksiądz nad swoimi parafjanami. Znał ich dobrze, utrzymywał z nimi stosunki, starał się żyć z nimi. Dumnym nie był, przeciwnie, nie zapominał nigdy, że pochodził z ludu. W rezultacie — zmęczyli go, udręczyli, zniechęcili. Zobaczył, że nie da się zrobić nic.
Ci ludzie chodzą do kościoła, mają w domu święte obrazy, palą przed niemi lampki, całują księdza w rękę, spowiadają się na Wielkanoc, ale czy wierzą, czy są pobożni, czy są szczerymi, kochającymi synami Kościoła? Przecież w czterdziestym szóstym roku pocięli kosami obrazy z Męką Pańską — chłopi, ci chłopi, którzy, przypuszczano, wierzą, jak dzieci! A cóż dopiero guloni, zarozumiali, pewni siebie, nie wierzący nikomu, tylko na sobie polegający... To gdyby Zagórski wiedział... Dwa klasztory i fara w jednem małem miasteczku, a mimo to ludzie są mało religijni, zatwardziali i niedostępni... Świętym trzeba być, żeby sobie z nimi poradzić, żeby na na nich wpłynąć, żeby móc te ich serca zdobyć.
— Świętym trzeba być...
Bo to już jest taki naród. Nie znosi połowiczności. Chce mieć człowieka z kamienia, żelaza, ze stali, z drzewa, czegobądź, ale jednolitego, aby mógł wiedzieć, czego on chce. Hardy — słuchać będzie tylko silnych.
— Ma charakter. Nieznośny charakter! — myśli dziekan. — Trzebaby nad nim bardzo pracować, żeby go móc należycie urobić. Trzebaby mu poświęcić wszystkie siły, każdą myśl, każdą chwilę życia... Wtedy może po pewnym czasie chłopcy nie wyrywa-