Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.

brze robił — bo po trzeźwemu tego nie wytrzyma. Tak i ja. Nie piłem. Szli my z żoną do kościoła, a potem nic. Przychodzi obiad — rosół, rozgotowana cielęcina, zimnioki, kapusta — byle się naźreć. A potem — spać do wieczora, wieczór kawałek chleba, troche kawy — i znów spać. Niedziela! To mówię bratu, taka mnie cholera porywała, że byłbym wszystko dokoła siebie tłuk! Płakać mi sie chciało. Tam, gdziesik, ludzie sie bawią, używają życia, coś widzą, a ja tu — jak w studni. Żadnego życia! Żeby mnie brat Zagórski kiedy do inteligencji wzion!
— Uchlasz się, zaczniesz wyrabiać awantury... Zresztą — jakże ja cię tak wezmę. Trzeba ludzi znać!
Antoś uśmiechnął się pogardliwie.
— A no, pewnie, ja, krawiec! Zresztą — co mi ta!
— No, ale to wszystko wygląda bardzo nieładnie, Antoś. Ja też jestem do innego życia przyzwyczajony... Nie jeden ja — masz tu mnóstwo ludzi, którzy żyli na świecie...
— To co innego! Ja jezdem zwykły robotnik. Ja nie umie górnych zabaw... Potrzebuje zjeść, wypić, muzyki posłuchać, zatańcować... Dużo nie myśle, daleko nie patrze... Wiem tyle — dawniej ja cały tydzień pracował w fabryce. Wiedziałem, że musze robić dobrze, dokładnie, bo mi inaczej wpalą karę, albo potrącą z zapłaty. Robiłem, nie myślałem nic — zato niedziela — moja! Dziś haruje jak koń i ani nawet w niedziele nic za to ni nom!
— Masz po części słuszność! — odpowiedział Zagórski. — Ciężko tu żyć, to prawda. Ale nie przyszło ci też kiedy na myśl, że dawniej byłeś niewolnikiem, mającym tylko jedną niedzielę dla siebie