Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.

mój dom Wielki Wóz, który mnie wiezie na srebrne szlaki Mlecznej Drogi, między słońca, gwiazdy, duchy gwiazd i ciche, smutne, czarne trupy ziem wygasłych...
Zaszumiały deszcze majowe, rzęsiste, ulewne, ciepłe... — Złoto z nieba leci, czyste złoto! — wołali uradowani ludzie, widząc jak bujną zielenią świat się po tych deszczach okrywa. Ale nadlatywały też i burze, złe, groźne, trzaskające piorunami, siekące gradem, wielkim nieraz jak laskowe orzechy. Kiedyindziej znów burza zawisła nad światem i tak wisiała, czarna, straszna, warcząc tylko głucho grzmotami, przewalającemi się po ołowianem sklepieniu niebieskiem i dysząc takim żarem, że roślinki mdlały, ludzie oblewali się potem, zaczynali się skarżyć na ból głowy, a w duszy zrywał się taki niepokój, że niepodobna było pracować. Trwało to czasem kilka dni, aż wreszcie huknął piorun, ziemia stanęła w zielonym ogniu, rozpętała się burza, wyrzuciła z siebie całą swą wściekłość i poszła dalej, rzuciwszy za siebie ludziom na pojednanie jasną wstęgę tęczy.
Niby nie działo się nic, a właściwie ciągle coś się działo. Palpieronowi zdechł koń, krowa Maślankowej złamała nogę i musiało się ją dobić, ktoś zginął od pioruna, ktoś wyjechał do Ameryki, Salcia dostała od swego amerykańskiego wuja dwadzieścia dolarów, z radości pożyczyła sobie od kogoś gramofon i cały dzień przy nim tańczyła z przyjaciółkami, sprowadził się do miasteczka nowy doktór, pani Pudłowiczowa zachorowała i musiała się poddać operacji, jarmark następował po jarmarku — ale to wszystko nic nie znaczyło i nic się przez to w miasteczku nie zmieniało. My som my! — mówiły domy, ka-