Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

agrafkami prześcieradło, z którego Antoś na ziemi ułożył jej tren. Potem on stanął na baczność i wytrzeszczył groźnie oczy, ona zapatrzyła się przed siebie i tak skamienieli.
Zasiadł przy stole pod murem Rogacz ze swą liczną rodziną, pewny siebie, butny, hardy, odcinający się ostro licznym, mniej lub więcej szczerym przyjaciołom. Siadł sobie śmiało, szeroko. Będzie się wstydził! On! Fotograf kazał mu wziąć na rękę złotowłosą Irenkę, najmłodszą, kazał mu na nią patrzyć — Rogacz się na dziecko zapatrzył i twarda twarz mu zmiękła, rozjaśniła się, jakby oczyściła i zniknął gdzieś Rogacz spekulant, przemytnik, nie przebierający w środkach handlarz świń, a został tylko ojciec, nad życie kochający dzieci.
I tak, z krótką przerwą na obiad, jeden za drugim stawali cały dzień pod murem, prawie całe miasteczko. A dziwna rzecz: Dokładali wszelkich starań, aby się wydać nie takimi, jakimi byli w życiu codziennem, lecz jakimi się widzieli w swej wyobraźni, jakimi chcieliby się mieć. I to nie był fałsz, lecz tęsknota, wyrażona choć w ten prymitywny sposób dążność do czegoś lepszego, wiara w ideał, a jednocześnie tragedja życia.
Kiedy się ściemniło, fotograf zebrał swe manatki i złożywszy je w salonie, padł ciężko na kanapę.
— Nie mogę już, nie mogę! — jęczał ochrypłym od nawoływań głosem, obcierając kolorową chustką spocone czoło. — Błagam panią, niech mi pani da szklankę — nie kieliszek, szklankę mocnej wódki!
— A to się pan napracował! — zlitowała się nad nim pani aptekarzowa.