Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.

— Praca, to nic! Ale te gęby ludzkie, te gęby! Okropność!
Zwinął swój namiot widzący wszystko czarno fotograf i znowu spokój zapanował w miasteczku — aż oto znowu niezwykły wypadek ten spokój zmącił.
W miasteczku pojawił się samochód.
Prawdę mówiąc, samochód nie był w tych stronach zjawiskiem nieznanem. Widywano samochody przed wojną, widziano ich aż nadto dość podczas wojny, a i po wojnie czasem się któryś z tych potworów do miasteczka zapędził, na gościńcu znajdowały się nawet sygnały dla automobilistów, już za polskich rządów postawione.
Samochód, o którym mowa, sprawił dlatego tak wielkie wrażenie, że to był — autobus! Wielki, wysoki, biało-czerwony autobus.
Zkąd się wziął?
Była to prawdopodobnie zbiorowa wycieczka z którejś miejscowości kąpielowej — a może, korzystając z pięknej pogody, obwożono po kraju zagranicznych dziennikarzy czy innych gości z daleka — dość na tem, że pełen pasażerów autobus przejechał pewnego dnia przez miasteczko.
Zdaleka już oznajmił się ludziom niskim, basowym pomrukiem.
— Samochód jedzie! Samochód! — zaczęły wołać dzieci na gościńcu.
Kto żył, wybiegał z domu — naprzód aby spędzić z gościńca dzieci, psa, ewentualnie kurę lub gęś, powtóre, aby — choć się ta tego widziało dość, nikomu już samochód nie dziwota — przecie przyjrzeć się żelaznemu bydlęciu ze świata, z miast ludnych i gwarnych, z dzielnic fabrycznych, pełnych