— Nie masz pojęcia, Józieczku, jak strasznie drogo się robi. Chciałam z tych pieniędzy, co mi przysłałeś, z kilka sągów drzewa dokupić —
Zagórskiemu serce zabiło żywiej.
— Więc drzewa nie dokupiłaś?
— Skądże? Niepodobieństwo!
— A ja liczyłem na to. Rozmyślnie więcej przysłałem.
— Kiedy jednocześnie wszystko podrożało i ja nie mogłam nadążyć. Za kilo mięsa płacę już —
Tu popłynęła długa litanja cen, recytowana płaczliwym, żałosnym głosem.
A gdy tak żona biadała, Zagórski milczał i mył się i mył, zapamiętale gorącą wodą spłukując ze swej zmęczonej głowy niezbyt wonną pianę ordynarnego mydła.
— A z pieniędzmi jak jesteś? — pytał, wycierając się półzniszczonym ręcznikiem. — Powinny ci conajmniej do pierwszego wystarczyć.
Żona aż się zlękła.
— Józieczku, co też ty mówisz! — wykrzyknęła.
— Przecież dopiero przed kilku dniami je odebrałaś!
— Ależ pomyśl tylko — jarmark, Józieczku! I święta za pasem. Trzeba będzie kupić cukru parę kilo, żeby choć tę struclę jaką móc upiec.
— Parę kilo cukru do tej jakiejś strucli! — warknął Zagórski, czerwony jak burak, prawdopodobnie wskutek gorącej wody.
— Ja przecież pieniędzy nie jem! — odpowiedziała niecierpliwie.
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.