Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

głam wytrzymać. Może zjesz kawałek? Świeżutka, doskonała.
Uśmiechnął się.
— Jedli z apetytem, powiadasz? Ja go widzę, tego chłopa ogromnego, jak piec, w owczym kożuchu, z nogami jak słupy, z gębą kwadratową, stężałą od mrozu. Wejdzie do szynku, dłońmi twardemi, jak kijanki, po bokach się kilka razy uderzy, wypije kubek wódki, niedopitą resztą chluśnie na czarną podłogę, strzyknie śliną przez zęby a potem weźmie w łapę funt gorącej kiełbasy i je, aż mu skóra w zębach trzeszczy. Daj i mnie kiełbasy i kieliszek wódki.
Po chwili siedzieli już za stołem, w małej, jasnej jadalni.
Przez okna i prowadzące na werandę oszklone drzwi, widać było gościniec, czarny teraz od ludzi, fur i zwierząt, wirujący wciąż i huczący strumień.
— Ależ gwałt! — rzekła pani Zagórska, patrząc na to jarmarczne rojowisko.
— Na pierwszy rzut oka tylko. W rzeczywistości — najzupełniejszy porządek, od wieków ustalony i uświęcony. Każdy wie, gdzie ma zajechać, gdzie stanąć, gdzie bydlę zaprowadzić. Trzeba to znać, rozumieć. Kto tego nie rozumie, dopatruje się wciąż wszędzie nieporządku. A ono pod tym względem wcale znów tak źle z nami nie jest. I nie może być, bo przecie wszystko dyktuje życie, konieczność. Elżuniu, fe, nie palcami, jak ty jesz!
Widząc, że mąż nie jest w złym humorze, pani Zagórska postanowiła poruszyć drażliwy temat.