się z niej wyśmiewały. Wogóle — miała wciąż wrażenie, że ten dom zupełnie się z nią nie liczy, w niczem się do niej nie chce zastosować.
Za to ona stosować się musiała do wszystkiego. Tryb życia, pożycie z ludźmi, wychowanie dzieci, potrawy, ich sposób przyrządzania, podania, sposób wyrażania się, ruchy, intonacja głosu — wszystko było poddane krytyce, naginane do woli lub upodobań męża. Nie miała kawałeczka ściany do własnej dyspozycji, nie mogła nigdzie bez pytania powiesić czy to jakiegoś obrazka czy robótki. Cały dom stanowił dziwną całość, zwartą tak silnie, że pani Zagórskiej trudno było znaleźć kąt, w któryby mogła wbić choć odrobinę swej duszy. Niewątpliwie, męża kochała, wiedziała, że i on ją kocha i jest człowiekiem dobrym, jednocześnie jednak nienawidziła go czasem za przedziwnie żelazny upór, z jakim ją łamał, odbierając jej każdą cząsteczkę duszy, najmniejszy atom woli. Żyjąc z nim razem, nie można było żyć życiem własnem, a taka już w tem wszystkiem była niesłychana konsekwencja, że najmniejsze uchylenie się, najmniejsze odstępstwo ni ztąd ni zowąd wyrastało w dramat i wywoływało bardzo przykre rozdźwięki. I otóż, chodząc po domu, wpatrując się w portrety, przyglądając się niemożliwym do przestawienia grupom mebli, młoda kobieta spostrzegła, że wszystko tu jest takie, jak Józef, wrażliwe, przeczulone a jednocześnie trwałe, nieustępliwe, jakiemś nieuchwytnem wspólnem życiem czy wspólną wolą przepojone.
Nieraz myślała nad tem wszystkiem głęboko, szczerze, uczciwie. Tu był jej dom. Dom, który miał swą tradycję, swój charakter, swą duszę. Nie
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.