wielka, jednak — jak Zagórski myślał — wystarczająca na utrzymanie.
— Ale — mówił z naiwną radością — na tem jeszcze nie koniec! Bo ja im wystrzelę takiemi rzeczami, jakich się nie spodziewają. Litewskiego to ja się uczyłem naprzód na Litwie, u cioci, kiedy rodzice umarli, a ze służbą inaczej się dogadać nie mogłem, potem na uniwersytecie w Krakowie, więc nie dziwota! Ostatecznie — przerobiłem poprostu podręcznik niemiecki. Ale ja umiem też po rumuńsku, a kto może wiedzieć, że znam „Ki-Suahili“, kto wie, że ja byłem cztery lata pomocnikiem handlowym w Bagamoyo u tego starego handlarza niewolników, wuja Aleksandra? I pomyśl tylko, jak im wytnę gramatykę „Ki-Suahili“, pierwszą w Polsce... Każdy kupi! Ktoby nie chciał się dowiedzieć, jak te czarne warjaty afrykańskie gadają... Choćby dla ciekawości. Byczo, byczo, teraz już można coś robić na świecie!
Pani Zagórska nie cieszyła się tak bardzo; za to wykazała mężowi, że obliczenia jego nie odpowiadają rzeczywistości. Miała słuszność. Mąż się istotnie przeliczył, wydatki przewyższały dochody. Był to fakt bardzo smutny, ale prawdziwy i Zagórski zmartwił się nim niemało; czuł się upokorzony, zawstydzony. Postąpił nie jak ojciec, nie jak głowa rodziny, nie jak pan domu, ale jak student — liczył tylko jedzenie, opał i coś na drobne wydatki, a zapomniał o pościeli, bieliźnie, jakiejś sukni dla żony, obuwiu; a rzeczy te były bardzo drogie i przy wciąż wzrastającej drożyźnie trudno było coś na nie odłożyć.
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.