— Nie wiem, co się stało z tym dworkiem — myślał — i dokąd poszły modrzewie, ale przecie jeden z nich przyszedł do mnie i stanął w furtce mego ogródka. Prawda, przynajmniej jeden mi się należał.
Słuchał jeszcze chwilę a potem ruszył powoli ku rynkowi.
Białe miasteczko. Ciche, niebrzydkie. Obszerny rynek, ratusz z pociesznie przekrzywioną wieżyczką, śliczny, zadumany święty Florjan w krytej dachem kapliczce na czterech białych słupach, stare domy na podsieniach z drewnianemi, czarnemi od starości, śpiczastemi fasadami, kilka fur chłopskich z drzewem niedaleko szynku. Przez otwarte na przestrzał sienie widać czasem błękitny świat boży, pola, a w głębi zawsze dalekie góry i lasy, lub zrośnięte z sosnami, melancholijne ruiny starego zamku. Niby nic. Mieścina, jak tysiące innych, zalatująca swędem dymu i smrodem gęsiego gnoju, rozbrzmiewająca głównie pokrzykiwaniem dzieci, szczekaniem psów, pianiem kogutów, fagotowemi krzykami gęsi, gruchaniem gołębi. Tam, gdzieś, daleko, jest Polska rządząca, radząca, kłócąca się, a tu Polska cichej i skromnej pracy codziennej w ogrodach i w polu, w słońcu, na powietrzu, ta Polska, taka sama prawie co do wyglądu zewnętrznego i zwyczajów, jak była przed stu czy dwustu laty. Polska niezwyciężona, niezmienna.
Zagórski, powałęsawszy się trochę, chciał wracać, bo było zimno i wiatr dął nieprzyjemny, przypomniawszy sobie jednak, że nie ma tytoniu, wstąpił do „trafiki“.
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.