Gdzie widział, że jego obecność będzie potrzebna, sam naprzód zapowiadał, kiedy przyjedzie, a gdy raz chłop oświadczył mu, że go sam zawezwie, jak będzie potrzeba, doktor wpadł w pasję i wyrzucił go za drzwi, mówiąc:
— To ty, durniu jeden, lepiej odemnie, doktora, wiesz, kiedy ja mam ci być potrzebny? Ty myślisz, że ja jestem twój parobek, którego można zbudzić, kiedy chcesz? A czy ja ci mówię, kiedy ty masz orać, albo siać? Cholero jedna, ja jestem lekarz, a nie żydowski handlarz, a jeśli ci ćwierć metra żyta milsza od życia żony i dziecka, które ma przyjść na świat, to ja ci pluję w pysk i niech cię szlag trafi!
Ale z tem wszystkiem nie było doktorowi dobrze w miasteczku, nie! Czuł, że atakując bezustannie, właściwie bezustannie broni tylko swej kulturalnej wartości. Był jak człowiek tonący w grzęzawisku. Wymachiwał gwałtownie głową, rękami i nogami, aby się na powierzchni utrzymać, a za każdym ruchem pogrążał się coraz bardziej w toni. Wiedział, że ma do czynienia z zacofaniem, ciemnotą, a także i biedą, nędzą, ale ta nędza, ciemnota i zacofanie występowały jako jakaś święta, nietykalna organizacja, jako życie uświęcone, obwarowane tradycją i zwyczajami, jako dzicz uprawniona i wymagająca dla siebie respektu. Widział dzieci małe, napół uduszone w kuchniach, gdzie wiecznie kadził na blasze pod trójnogami węglowy żar — i cóż, że otwierał okna, że tłumaczył ludziom, iż, mając przecież piece z blachami, nie powinni zanieczyszczać powietrza węgielkami. Uśmiechano się pokornie, lecz jak tylko wyszedł, okna zamykano. A co do węgielków pod
Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.