szedł na ganek za domem. Ganek ten wychodził na sad, skąd poprzez gałęzie jabłoni widać było cmentarz, podobny do pięknego, wesołego ogrodu. Poznać go można było po trzech smukłych topolach, strzelających wysoko w niebo, oraz po czarnych tujach. Zdaleka świeciły białe ściany kaplicy, wyglądającej raczej jak zaciszny pawilonik, ukryty w głębi ogrodu. Nad tym cmentarzem zachodziło słońce czerwone, kapiące złotem, purpurą, szkarłatem, pyszne, świetne, przebogate. Cmentarne pola rysowały się na tem tle, jak czarne rózgi. Ile razy Zagórski wychodził na ten ganek, zawsze wzrok jego padał na te trzy topole a w myśli widział ścieżkę wśród bezimiennych mogiłek. W noce księżycowe cmentarz wyglądał, jak tajemniczy Boecklinowski pejzaż. Teraz cały stał w ogniu.
Zawsze i zawsze cmentarz.
— A no, trzeba się powoli do tego widoku przyzwyczajać! — rzekł sobie w duchu Zagórski.
∗ ∗
∗ |
Nad wieczorem, widząc, że dzieci, już śpiące, grymaszą, nudzą matkę i przeszkadzają jej w przygotowaniu wczesnej kolacji, Zagórski zabrał je do swego salonu i zaczął wraz z niemi śpiewać „Wszystkie nasze dzienne sprawy“. Basia ciągnęła energicznie swym nieustawionym, dziecięcym dyszkantem, ale mała Elżunia, śpiąca i naburmuszona, pomrukiwała tylko niewyraźnie pod nosem.