Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

słuckim pasie, jak złoty, arabski napis na polskiej szabli.
— Żółci są chytrzy, mądrzy, ale paskudni — charakteryzował Szczygieł narody. — Anglicy, to twardy, zły naród, ale na jednej wyspie spotkali my ludzi czarnych — Arabami my ich nazywali — co mieli gęby takie poczciwe, a oczy takie dobre, jak nasi. Nie wie brat, co to mogą być za ludzie? — pytał Antoś z ciepłym akcentem w głosie.
— Wiem, Hindusi! — odpowiedział z uśmiechem Zagórski, uradowany spostrzeżeniem, iż mimo tylu wieków rasa się przecież odezwała. — Cóż dalej?
— Przyjechali my do Gdańska. Bardzo piękne miasto, ten Gdańsk, szkoda, że nam go nie dali, port urządzony tak, że okręty wpływają do miasta i wprost z okrętów można ładować ludzi na wąskotorową kolejkę i jazda dalej. Staliśmy dzień — nic nam jeść nie dali. Jedziemy do Polski, do Warszawy. Znowu po drodze jeść nie dają, a my też nic kupować nie mogli, bośmy już pieniędzy nie mieli, wydaliśmy je.
— Ale wam przecież żołd wypłacano uczciwie? — spytał zaniepokojony Zagórski.
— Żołd był dobry, wypłacano nam go w jenach, potem w funtach szterlingach, srebrem. Mieliśmy nieraz pełne kieszenie szylingów. Tylko że mówili, że u nas w Polsce bardzo drogo.
— Kto mówił?
— Ci tam, z tego konsulatu polskiego w Japonji czy poselstwa.
— To durnie!