Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

nowe, a następnie wniosła do dwóch pokoików lekkie deski, zapomocą których pan Ciliński natychmiast sporządził sobie półki i stoły. Parę ławek bambusowych obrócono w łóżka, rozmieszczono przy nich puszki, rozesłano na podłodze maty, a w ścianie z liści palmowych wycięto bez ceremonji okno.
— Jeśli pan profesor coś podobnego domem nazywa, to ja już nie wiem — oburzał się Tadzio. To jest przecie zwykła szopa, gorsza od naszej stodoły.
— Gorsza od stodoły, to ona jest! — zgodził się profesor — ale lepszego domu mój bracie tutaj nie znajdziemy. I nic się nie bój, dobrze nam tu będzie.
— Ja bym się bał! — wzruszył ramionami Tadzio.
Miejscowość ta nazywała się Dobbo, a była małem miasteczkiem, w którem tylko na jakiś czas mieszkali kupcy, zbierający się tu na handel z mieszkańcami zachodnich i wschodnich wysp malajskich. W tej chwili jarmark się jeszcze nie rozpoczął. Wiadome było jednak, że w krótkim czasie miasteczko zaroi się przybyszami z dalekich stron.
Zaraz na drugi dzień po przybyciu na wyspę pan profesor z nieodłącznym Tadziem wybrał się na przechadzkę.
Szli wzdłuż morza, jakie pół mili i przyszli do małej wioski, z której prowadziła droga do lasu i do wsi Wamma, oddalonej o jakie trzy mile angielskie od wybrzeża. Ścieżka była bardzo wąska i niezbyt jeszcze wychodzona. Często bagnista, zatarasowana pniami tak, że z trudnością można się było naprzód posuwać. Mimo to, że profesor czuł niezadowolenie Tadzia, który na jego bieganie za owadami patrzył z nietajonem lekceważeniem a nawet pogardą, latał jak opętany dokoła ścieżki, wydając od czasu do czasu radosne okrzyki.