Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

czarnych włosów, z grubemi nosami, zresztą smukli i jakby nawet wątli. Przeważnie chodzili pół nago.
Z żywnością było na tej wyspie wcale dobrze. Codziennie znoszono do domu pana Cilińskiego całe pęki tripangu wędzonego czyli gniazd jaskółczych, dalej suszonych płetw wielorybich. Prócz tego mnóstwo jarzyn, ryb surowych i suszonych, wreszcie drobiu, ciastek, saga i owoców. Wkrótce byli dobrze zaopatrzeni. Chińczycy rzeczywiście przywieźli ze sobą kilka świń, które tuczyli w chlewach, znajdujących się przy szopach i kramach. Sprzedawano za pieniądze, najchętniej jednak brano inne towary, jak perkal, noże, tytoń, rum i t. d.
Na ulicy przez cały dzień panował żywy ruch. Pomiędzy kramami kręciło się mnóstwo krajowców odległych wysp. Miasto było przepełnione. Każdy dom był właściwie magazynem, w którym krajowcy składali swe produkty, wzamian za produkt, którego najbardziej potrzebowali. W szopach były całe stosy nożów, mieczów, tasaków, strzelb, tytoniu, ręczników, sarongów, perkalu i araku. To znów widziało się herbatę, kawę, cukier, wino i suchary, które jednakże kupowali głównie kupcy dla własnej potrzeby. Bogatsi krajowcy chętnie nabywali też galanterję, lornetki, parasole, brzytwy, fajki, sakiewki i t. p. rzeczy.
W piękne dnie rozkładano przed drzwiami maty, na których suszono tripang, a dalej cukier, sól, suchary, herbatę i ubrania, wszystko co mogłoby się zepsuć w wilgotnej atmosferze. Wieczorem całe tłumy Chińczyków przechadzały się po ulicy, lub też rozmawiały przed drzwiami znajomych w błękitnych szarawarach, białych kaftanach i z długiemi zwisającemi niemal do pięt warkoczami, przetykanemi czerwonemi wstążeczkami i srebrnym drutem. To znów widać było na ulicy, pełnego godności i majestatycznego hadżiego, w powiewającej sukni z zielonego jedwabiu i w pstrym turbanie. Za nim szło dwóch małych,