Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

brunatnych chłopców, którzy nieśli w puszkach sirih i betel. Domy wyrastały jak grzyby po deszczu, a z chlewów Chińczyków słychać było chrząkanie tłustych świń. Tu i ówdzie sprzedawano banany, a co rana dwóch małych chłopców przechadzało się po ulicy z tacami pełnemi róży, orzechów kokosowych, smażonych ryb i jarzyn. Cokolwiek mieli na sprzedaż, zawsze wołali — „Chocolatt!“ — Jedyne słowo oznaczające, iż sprzedają rzeczy do jedzenia, a powtarzane od wieków po Hiszpanach czy Portugalczykach, którzy wtedy w tych stronach byli.
— Ile tu ludzi teraz może być? — pytał raz Tadzio.
— Myślę, że najmniej pięćset — odpowiedział profesor.
— Taka mała, nikomu nieznana dziura, a tyle na niej bogactwa! — dziwił się Tadzio.
— To dziwne nie jest — ale co dziwniejsze, to to, że są tu przecie Chińczycy, mieszkańcy Ceramu, pół kasty Jawajczycy, stada pół dzikich Papuasów z Timoru, Dabberu i innych wysp, ludzie mający reputację jak najgorszą, a przecie niema absolutnie żadnych awantur. Popatrz, ta banda, ten tłum ignorancki, krwawy, złodziejski — bo przecie każdy chce tu tylko zarobić — żyje sobie bez najmniejszego rządu, bez policji, bez sądów i bez adwokatów. A mimo to nie ucinają sobie łbów, nie napadają się wzajemnie, nie rachują sobie wzajem nie towarów i bynajmniej nie możesz tu zauważyć jakiejś anarchji. Cóż to utrzymuje ich w ryzach i w jakimś porządku? Oto świadomość, iż jeśli będą awantury, to nikt tu nie przyjedzie na drugi rok i handlu ani zarobku nie będzie. Widzisz, sama ta świadomość nawet dzikim ludziom wystarcza.
Tu pan profesor zamyślił się. — Obawiam się chłopcze, że my w Europie mamy za dużo rządów. Zanadto się nami opiekują, a przecież nie jesteśmy już dziećmi. Pomyśl sobie, jakie niezliczone tysiące prawników i urzędników wraz z policją i armją przestrzegają u nas porządku,