Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

głowy. Służba malajska zapomniała nawet, że ma w rękach strzelby. I ze zgrozą wołała, iż piraci wszystkich niewątpliwie wytną. Pan Ciliński zdumiony i zaskoczony tą napaścią stał na przodzie „prau“, przyglądając się jakby w osłupieniu coraz bliżej podjeżdżającym łodziom, pełnym ludzi półnagich o ciemnej skórze i kędzierzawych bujnych, czuprynach, rozdzielonych równo nad czołem.

— To nie Malajczycy, to z pewnością Papuasi! — mówił do Tadzia — są oni znacznie więcej zbliżeni już do murzynów.
— Pan profesor się myli! — burknął Tadzio — teraz to oni najwięcej są zbliżeni do nas! Ale ja się postaram wysłać to towarzystwo zpowrotem.
To mówiąc, spokojnie złożył się ze swego sztucera i wypalił.
Stojący na przodzie w najbliższej łodzi dzikus wypuścił włócznię z rąk, zachwiał się i wpadł w morze.
— A teraz ja panie profesorze zdegraduję im sternika! — zapowiedział chłopiec.
Jednym strzałem rozciągnął sternika na łodzi.
— Panie profesorze, tej publiczności jest chyba dość! Czy ja mam być jedynym przedstawicielem pańskiej armji regularnej? Możeby pan profesor w imię nauki i swego własnego cennego zdrowia raczył ze dwa, trzy razy puknąć do tych kalorszów! Strzela pan profesor różne rajskie przepiórki i inne nietoperze, może więc pan profesor i nieznajomemu Papuasowi fryzurę poprawi!
— Kiedy jak kiedy, ale dziś to masz rację — odpowiedział profesor. Wyznam ci, że dla tych dzikusów nasz ładunek istotnie może być ponętnym. Wieziemy przecie tyle spirytusu!
— Spirytusu! Niech pan profesor będzie pewny, że oni te wszystkie pańskie jaszczurki i pijawki w słoikach zjedzą jak kompot!