Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— A to łajdaki! — oburzył się pan Ciliński. I nie panując już dłużej nad sobą chwycił strzelbą i posłał z niej kilka kul w stronę drugiej łodzi.
Ten przykład podziałał i na resztę służby. Malajczycy oraz dwaj Portugalczycy chwycili za broń i otoczyli „prau“ ogniem i dymem. Na wszystkie strony brzmiały karabiny i sztucery, a na ogień ich i Papuasi ze swych lodzi odpowiadali ogniem. Jednakowoż strzały piratów nie były celne, raz dlatego, że broń mieli starą i niedalekonośną, a powtóre, że sami odsłonięci w swych płytkich i odkrytych łodziach strzelali do ludzi ledwie widocznych. Wobec tego po krótkiej walce uznali za stosowne oddalić się od niebezpiecznej „prau“ i połączyć się z temi łodziami, które spokojnie i bez żadnego niebezpieczeństwa łupiły tymczasem bezbronnych krajowców.
— Jest to pierwsze zwycięstwo morskie, któreśmy jako polski statek odnieśli! — rzekł z dumą i zadowoleniem Tadzio.
Nie wiedząc czego się trzymać w dalszej drodze i czy przypadkiem inne łodzie piratów się nie pokażą, pan Ciliński kazał skierować się ku najbliższej wyspie, aby tam wylądować i uzyskać pewniejszą na wybrzeżu pozycję obronną. „Prau“ zawinęła pod olbrzymią kurtynę z wielkich, prawie zupełnie sklepionych gałęzi, powiązanych ze sobą lianami, kwitnącemi powojami i różnemi pnączami. Podróżni z karabinami w rękach wysiedli na ląd, oczywiście zarzuciwszy poprzednio kotwicę. Siły swe podzielili, dwóch ludzi przeszło na prawo i na lewo jako obserwacyjne straże skrzydłowe, zaś główna siła, reprezentowana przez pana Cilińskiego, Tadzia i dwóch Portugalczyków, pozostała w centrum i rozciągnąwszy się „łańcuchem“ tyraljerki na płaskiem wybrzeżu, z karabinami w rękach gotowała się do odparcia ewentualnej napaści.