Tymczasem znacznie gorzej powiodło się dwom łodziom bezbronnych krajowców. Łodzie piratów otoczyły je zwartem kołem, to zbliżając się ku nim, to znów odskakując od nich, jak czarne krokodyle. Piraci wywijali dzidami, potrząsali nogami, a od czasu do czasu strzelali. Napadnięci bronili się czem mogli. Kijami, laskami, wiosłami i długiemi żerdziami bambusowemi. Widać było jednakże, że nie zdołają obronić się przemocy. Tadzio wraz z panem Cilińskim i Portugalczykami, chcąc im dopomóc, słali jedną salwę po drugiej, robiąc w ten sposób dywersję ogniową, było to jednakże zbytecznem i nierozsądnem marnowaniem kosztownej amunicji, ponieważ sztucery nie mogły nieść tak daleko. Mimo to widać było na jasnem tle nieba i błękitnej wodzie sylwetki walczących. Czarni półnadzy Papuasi z rozwianemi, kędzierzawemi grzywami, wskakiwali już na łodzie krajowców, których mordowali bezlitośnie. Podniósł się straszliwy krzyk i słychać było tak jęki mordowanych, jak też dzikie okrzyki pewnych już zwycięstwa piratów.
A wówczas zdarzyła się rzecz nadzwyczajna.
Żeglarze malajscy przyglądali się dotychczas całemu zajściu zupełnie spokojnie, biernie, nawet obojętnie. Zdawało się, że myślą tylko o sobie i swojem bezpieczeństwie, że nie wierzą, aby z przygody tej mogli wyjść cało, zaś następnie, kiedy atak piratów odparto, poprzestali na pozycji wyczekującej. Teraz jednak, kiedy w ich oczach mordowano bezbronnych ludzi, poszeptawszy coś między sobą, zrzucili sarongi opasujące ich biodra i półnadzy, w krótkich tylko majtkach z krzywemi nożami w rękach zaczęli zsuwać się w wodę.
— Czyście wy powarjowali ludzie? — powstrzymywał ich pan Ciliński.
Malajczycy spojrzeli na niego spokojnie i bez śladu wzburzenia lub zawziętości na swych opanowanych twarzach.
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.