Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie można bezczynnie patrzeć, panie, kiedy łotry mordują bezbronnych.
— A cóż wy we czterech poradzicie przeciw całej hordzie? Zabiją was tylko! — mitygował ich pan Ciliński.
— Nie dojrzą nas nawet! — uśmiechnął się jeden z Malajczyków. Podpłyniemy tak, że nas nikt nie zauważy, a kilku tych zbójów przecież krwią swą zbrodnię przepłaci.
To mówiąc rzucili się w morze, z kryszami w zębach.
Tadzio patrzył za nimi uważnie.
Płynęli zrazu nie kryjąc się, pewni, iż z takiej odległości nikt ich nie dostrzeże. Potem czarne ich głowy zaczęły ginąć wśród lekko marszczących się fal. Wreszcie zniknęły zupełnie. Snać Malajczycy nurkowali i płynęli pod wodą, od czasu do czasu tylko zaczerpując powietrza. Wkońcu zupełnie ich już nie można było widzieć, ani zauważyć najmniejszego śladu czy znaku, świadczącego, że się w pobliżu łodzi znajdują. A naraz na łodziach piratów ktoś krzyknął przeraźliwie i widać było, że zleciał w morze, runąwszy w tył. Tadziowi zdawało się, jak gdyby zauważył błysk krzywego noża, ucinający mu z tyłu nogi, pod kolanami. Gdzie indziej znów, cień jakiś wdarł się na łódź, zadając w nogę kilka niespodziewanych i szybkich uderzeń, poczem skoczył jednym susem i znalazł się daleko w wodzie. Niewidziani napastnicy niespodziewanie pojawiali się to tu, to tam, kłując i bodąc nożami, póki wreszcie piraci nie zwrócili na to uwagi i nie zaczęli się przed nimi bronić. Wtedy mściwi Malajczycy zdawszy sobie sprawę z bezowocności dalszej walki, zniknęli i po krótkim czasie wynurzyli się pod zasłoną ze zwisających konarów drzew, ociekający wodą zmieszaną z krwią ale uśmiechnięci i zadowoleni.
— Pogryźliśmy ich trochę! — mówił jeden z nich.
Mimo to piraci wymordowali załogę obu łodzi, które natychmiast wzięli na sznury, częściowo obchodzili swymi